Ślubne zakupy vol. 3

Ślubne zakupy vol. 3
Przez ostatnich kilka miesięcy miałam mało czasu na wrzucanie postów, dlatego dopiero dzisiaj przychodzę z trzecią i ostatnią częścią o moich kosmetycznych zakupach ślubnych. Przyznam, że nie wszystkie z kupionych przez mnie rzeczy  zostały ostatecznie użyte w dniu ślubu, ale nie byłabym sobą gdybym tego dnia nie miała całego zapasu kosmetyków.

NUXE D'Or, Fenty GLOSS BOMB

Pierwszego produktu, chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Olejek z NUXE ze złotymi  drobinkami to taki mały luksus, który marzył mi się od dawna i ślub był idealną okazją, żeby w końcu go kupić. Olejek jest cudowny, ma bardzo eleganckie opakowanie, które samo w sobie jest ozdobą toaletki. Musiałam tylko pozbyć się plastikowego kroplomierza, który miał chyba ograniczyć wylewanie się olejku, ale strasznie utrudniał aplikację.

Nie będę się o nim rozpisywała, bo to po prostu dobry olejek rozświetlający i tak, jest suchy po nałożeniu na skórę, co nie oznacza, że nie tłuści rąk podczas nakładania ;). Warto więc uważać podczas aplikacji na ubrania i nie przesadzać z ilością, żeby nie skończyć wyglądając jak bombka na choince 😺.

Najsmutniejsze jest to, że podczas zamieszania przed ślubem kompletnie o nim zapomniałam i nie zdążyłam go nałożyć [facepalm]. Brawo ja😿.

Nuxe

Na szczęście nie zapomniałam o błyszczyku Gloss Bomb od Fenty Beauty. Mój kolor to nudziakowy róż o nazwie FU$$Y. Kupiłam go trochę na siłę, bo miałam do wykorzystania voucher do Sephory i jakoś nic innego nie wpadło mi w oko. Jego cena zwala z nóg (obecnie to 79 PLN) , ale nie żałuję zakupu, bo mimo początkowych planów nałożenia długotrwałej matowej pomadki w dniu ślubu stwierdziłam, że za bardzo przesusza mi ona usta i postawiłam na ten błyszczyk w połączeniu z kredką od Pierre René Lip Matic nr 07 (więcej o niej pisałam tutaj). 

Sam błyszczyk jest bardzo gęsty, ale nie na tyle, żeby przyklejały się do niego włosy. Bardzo ładnie odbija światło i wystarczy nałożyć go naprawdę niewiele, żeby uzyskać mega błysk. Biorąc pod uwagę, że to błyszczyk jest też stosunkowo trwały. 

Fussy

Do mojego ślubnego koszyczka trafiła też paleta z KOBO Light Smokey oraz zestaw pędzli Jessup. KOBO kupiłam na promocji -40% i zapłaciłam za nią ok 39 PLN. Paleta ma bardzo ładne neutralne odcienie, którymi możemy wykonać zarówno dzienny jak i bardziej wieczorowy makijaż. Dla takiej amatorki w makijażu oczu jak ja jej pigmentacja jest wystarczająca, ale myślę, że te z Was, które miały odczynienia z  bardziej profesjonalnymi cieniami mogą być zawiedzione.  Myślę, że jest to dobra paleta bazowa dla początkujących, którzy dopiero uczą się makijażu i nie chcą od razu wydawać majątku na kosmetyki z wyższej półki. W moim przypadku ostatecznie nie została użyta do makijażu ślubnego, ale sięgam po nią czasami przed wyjściem "na miasto".

Co do pędzli Jessup to nie do końca jestem z nich zadowolona. Wybrałam zestaw składający się z samych pędzli do oczu, bo tych brakowało mi najbardziej (mam dokładnie taki zestaw jak tutaj) i zanim się na nie zdecydowałam potwierdziłam z moją makijażystką, że są w porządku. Ogólnie za cenę 60 PLN niby są ok, jednak mam z nimi problem. Bardzo ładnie wyglądają, mają praktyczne kształty, ale.... z kilku z nich od razu wyszło parę włosków. Musiałam też niektóre włoski przyciąć, bo były za długie.  Do tego czasami podczas malowania zdarza się, że czuję małe ukłucia co nie jest zbyt przyjemne. 
Mam też wrażenie, że pędzle z białym włosiem są dużo gorsze od tych skunksowych, bo po myciu ich włoski wykręcają się na boki i ciężko przywrócić im pierwotny kształt. Z biało czarnymi nie miałam tego problemu. Myślę, że napiszę kiedyś post o pędzlach, bo mam w kolekcji pędzle ok. 7 różnych tańszych marek i większość zdaje się być lepsza od Jessup.

Light Smokey

Cienie Light Smokey KOBO
Swatche KOBO Light Smokey na sucho bez bazy

I to by było na tyle, jeżeli chodzi o moje kosmetyczne zakupy związane ze ślubem. Mam nadzieję, że miło Wam się oglądało, a jeżeli chcecie zobaczyć poprzednie części możecie znaleźć je tutaj: vol. 1 i vol. 2

Żel złuszczający naskórek SUNEW med+

Żel złuszczający naskórek SUNEW med+
Dzisiaj przychodzę z kosmetykiem, który z jednej strony  obiecuje spektakularne efekty będąc równocześnie bardzo delikatnym. Z drugiej strony budzi wiele kontrowersji i wątpliwości czy naprawdę robi to co obiecuje producent.  Ja chociaż nie uważam, żeby był to przełomowy produkt dla każdego to mam wrażenie, że właśnie odkryłam moje "brakujące ogniwo" w domowej pielęgnacji twarzy.

Żel złuszczający naskórek 


Kiedy kilka tygodni temu usłyszałam o żelu rozpuszczającym naskórek od SUNEW med+ wiedziałam, że muszę go wypróbować. Producent obiecuje, że żel ten złuszczy nam naskórek, ochroni przed powstawaniem przebarwień i zniweluje te już istniejące.  Ma być on alternatywą dla mikrodermabrazji.  A to wszystko bez podrażnienia i zaczerwieniania skóry za 69,90 PLN.


Jak widać obietnic jest wiele, ale to co mnie najbardziej skusiło do jego zakupu to sposób jego działania. Rozpuszczony naskórek ma się dosłownie zrolować pod naszymi rękami zostawiając odświeżoną promienną skórę. 

W składzie nie widzę nic przełomowego. Jest krótki, ale i tak znalazło się kilka nie za fajnych składników takich jak Iodopropynyl Butylcarbamate czy Phenoxyethanol. Mimo to ciekawość zwyciężyła i zamówiłam go online. 

Przyznam, że na początku nie wierzyłam w jego działanie i jako niedowiarek chciałam upewnić się najpierw czy stosując go na inne powierzchnie niż skóra również będzie dawał efekt zrolowanego naskórka. Wzięłam więc porcję żelu i bardzo długo i intensywnie masowałam zlew w łazience 😎. Nic się nie zrolowało. Nie musiałam nawet nakładać rękawiczek, bo najwyraźniej skóra na palcach jest tak gładka, że nie ma co się z niej złuszczać. Pomyślnie przeszedł zatem pierwszy test.



Epidermal dissolving face gel


Przeszłam od razu do nakładania peelingu na suchą skórę i tutaj charakterystyczne kawałki naskórka pojawiły się niemal natychmiast. Polecam jednak nałożyć żel najpierw na całą twarz i odczekać chwilę, żeby produkt mógł zacząć działać. Po kilku sekundach trzeba dość mocno pocierać twarz w różnych kierunkach. 


Tutaj pojawia się pierwszy zarzut, bo produkt ma być super delikatny i nie powodować zaczerwienienia. Sam produkt może i jest, ale sposób jego aplikacji podrażnia jednak trochę skórę. Nie jest to mocne podrażnienie, ale intensywne tarcie nie każdemu musi przypaść do gustu.

Drugim problemem jest słaba wydajność. Żeby uzyskać efekt poślizgu trzeba nałożyć go na twarz w naprawdę w dużej ilości.  Na szczęście tubka jest spora i powinna wystarczyć na długo. Zwłaszcza, że producent zaleca stosowanie go raz na dwa tygodnie.



Sunewmed


Wybaczam mu więc ten brak wydajności, bo jego działanie jest czymś czego brakowało w mojej pielęgnacji. Zgodnie z obietnicą natychmiastowo złuszcza on naskórek, ale na pierwszy rzut oka nie ma dużej różnicy w wyglądzie cery. Twarz może jest lekko rozjaśniona, ale nie łudźcie się, że zniweluje on rozszerzone pory czy nierówności. Nie jest to zatem cudowny produkt, który zachwyci każdego. Nie szalałabym też z porównywaniem go do zabiegu mikrodermabrazji, bo jednak profesjonalny zabieg wykonany w gabinecie daje zazwyczaj zupełnie inny efekt niż zabiegi w domu.


Cała magia widoczna jest dopiero po nałożeniu makijażu. Twarz jest gładziutka, nie ma suchych skórek, makijaż dużo lepiej się nakłada i jest mniej widoczny na twarzy. Oczywiście podobny efekt daje nam peeling enzymatyczny, ale ten produkt jest jakby jego uzupełnieniem. To taki extra krok w pielęgnacji, który wzmacnia efekt wygładzenia skóry. Ja stosuję go zgodnie z zaleceniami producenta co drugi tydzień, ale pomiędzy jego aplikacjami stosuję ulubiony peeling enzymatyczny z AVA, czyli raz w tygodniu wykonuję peeling i jest to na zmianę peeling enzymatyczny lub żel złuszczający SUNEW med.



Polubiłam ten produkt. Dobrze jest stosować go od czasu do czasu lub przed wielkim wyjściem. Nie oczekujcie jednak od niego cudów. Żel powinien sprawdzić się u osób ze skórą tłustą, osób z ŁZS lub problemem z szybko gromadzącym się naskórkiem. Zdecydowanie jest wart wypróbowania, jeżeli macie problem z widocznością makijażu na skórze, ale jeżeli macie aktywny ropny trądzik  to bądźcie ostrożni, bo wraz ze zrolowaną skórą może roznosić bakterie. 

Cicapair Tiger Grass, tonujący krem z filtrem od Dr. Jart+

Cicapair Tiger Grass, tonujący krem z filtrem od Dr. Jart+
To było intensywne siedem miesięcy. Organizacja ślubu i wesela  pochłonęła większość mojego wolnego czasu w tym roku i z tego powodu nie byłam tak aktywna na blogu jak bym tego chciała. Teraz  postaram się nadrobić zaległości, bo trochę nowych kosmetyków przetestowałam i brakuje mi już tylko dobrych zdjęć do ich zobrazowania.

CICAPAIR TIGER GRASS

Wracam zatem szybką recenzją kosmetyku, który wpadł w moje ręce przy okazji  podróży poślubnej. Mowa o kremie korygującym Cicapair Tiger Grass od Dr. Jart+. W Polsce można go kupić wyłącznie w Sephorze i nie należy on do najtańszych - za pełnowymiarowe opakowanie 50 ml zapłacimy 169,00 PLN, a za wersję mini 15 ml 59,00 PLN.

Bardzo fajnie, że firma pomyślała o wypuszczeniu dwóch wielkości, bo dzięki temu możemy za mniejsze pieniądze przetestować ten krem i sprawdzić czy nam odpowiada. Ja kupiłam właśnie te mniejsze opakowanie w strefie bezcłowej na lotnisku i zapłaciłam za nie 47,00 PLN.

Ale co jest takiego niezwykłego w tym kremie, żeby płacić za niego taką kwotę?

Oprócz tej wspaniałej cechy, że można go dostać wyłącznie w Sephorze, gdzie zawsze są najlepsze ceny😂😉ma on łączyć cechy kremu regenerującego dla cer naczynkowych z kremem CC oraz filtrem przeciwsłonecznym (SPF 30). 

Brzmi jak ideał, a ja właśnie szukałam czegoś co ochroni mnie przed promieniowaniem, a przy okazji wyrówna kolor skóry i może co nieco przykryje. Mam swój ulubiony krem tonujący z filtrem, ale jest on trochę za ciemny (zwłaszcza w zimie) i chciałabym znaleźć jego zamiennik.

Największy bajer tego kremu polega na tym, że w słoiczku ma on zielony kolor, a po rozsmarowaniu zmienia się w jasny beż. Istna magia 😉





I to jest jak dla mnie jego największy minus. Jego kolor zmienia się dopiero po intensywnym wcieraniu go w skórę co nie tylko podrażnia skórę, ale też sprzyja rolowaniu się naskórka pod kremem i podkreślaniu suchych skórek. Wymaga on zatem idealnie wypeelingowanej i nawilżonej skóry. Ciężko też rozprowadzić go w niektórych miejscach jak okolice oczu czy opuszki nosa.

Moim kolejnym problemem było wchodzenie i zbieranie się kremu w porach. Genetycznie mam rozszerzone pory w strefie T, głównie na nosie i w jego okolicach. Krem oczywiście wchodzi w nie i po schowaniu się w porach nie mam jak go rozsmarować przez co w tych zagłębieniach nie zmienia on koloru na bardziej "twarzowy". Niestety ta właściwość skreśla go u mnie bezpowrotnie, ale u osób nie mających problemu z porami nie powinno to przeszkadzać.

Po rozsmarowaniu daje on lekkie krycie. Nie zastąpi nam makijażu czy nawet nie wyrówna całkowicie koloru cery. Efekt jaki daje porównałabym do jasnej, rozświetlającej poświaty. Podejrzewam, że jest to spowodowane tym, że produkowany jest tylko w jednym odcieniu i ma być on jak najbardziej uniwersalny, czytaj przeźroczysty.  Osoby z ciemną karnacją mogą być nim zawiedzione. Do tego trochę nabłyszcza twarz, co może być problemem dla osób z tłustą skórą.

Jeżeli chodzi o nawilżenie to jest całkiem przyzwoite, ale nie zauważyłam jakichś niezwykłych właściwości regenerujących. Może to być kwestia zbyt krótkiego stosowania, ale cechy o których wspomniałam wyżej zniechęcają mnie do jego regularnego użytkowania.

Skład jak to w azjatyckich kosmetykach bywa jest długi i przeplatany zarówno dobrymi jak i tymi niechcianymi składnikami. Oprócz naturalnych ekstraktów czy witamin możemy znaleźć w nim konserwanty i wypełniacze. Mamy więc już na drugim miejscu w składzie wyciąg z wąkrotki azjatyckiej, niacynamid, czyli witaminę B3 i różne olejki, ale też mnóstwo silikonów, phenoxyethanol czy butylene glycol.

UWAGA - skład na moim opakowaniu drastycznie różni się od składu podanego na stronie Sephory. Zwróćcie na to uwagę przed zakupem.

Mi nie zrobił krzywdy, a moja skóra należy do wrażliwych i łatwo zapychających się, ale tak jak wspominałam nie stosuję go regularnie. Zamieszczam dokładny skład poniżej.


Dr. Jart Cicapir skład


Niestety nie będzie to mój ulubieniec. Oprócz nawilżenia nie spełnił on pokładanych w nim nadziei, ale chyba oczekiwałam od niego zbyt wiele.  Produkt może sprawdzić się, jeżeli poszukujecie nawilżenia i ochrony przed słońcem, ale nie macie wielu nierówności na skórze. Na koniec wrzucam zdjęcia przed i po rozsmarowaniu na ręce. Kliknijcie, aby powiększyć.

             

             

Jestem ciekawa czy ktoś z Was testował ten krem i jakie macie na jego temat zdanie. Piszcie w komentarzach :). 

Buziaki😘

Naturalne buble - 3 eko fluidy, które u mnie się nie sprawdziły

Naturalne buble - 3 eko fluidy, które u mnie się nie sprawdziły
Dzisiaj przygotowałam wpis o trzech produktach do makijażu, które mają fajne składy, ale u mnie kompletnie się nie sprawdziły. Wszystkie trzy kosmetyki, kupiłam poszukując alternatywy dla sypkich podkładów mineralnych.

Dwa z nich to kremy BB i CC,a jeden to typowy fluid. Jeżeli jesteście ciekawi jak wypadły i co jest  z nimi nie tak zapraszam do czytania.


Produkty, o których mowa to krem BB  Green Me od KIKO, podkład z bardziej naturalnej serii  Deborah Formula Pura oraz polski krem CC z Tołpy. Mamy tu dwa produkty Włoskie i jeden Polski.

Zacznijmy od najlepszego z tej trójki, czyli od podkładu Deborah. Nie należy on do najtańszych, bo jego cena regularna wynosi ok. 60 PLN. Ja na szczęście kupiłam go w Rossmanie podczas promocji za połowę tej kwoty.  Kilka lat temu zbierał on bardzo dobre recenzje w sieci i zachęcona tymi opiniami musiałam przetestować go na własnej skórze.

Niestety nie jest w 100% naturalny. Ideą przy jego tworzeniu, było raczej wyprodukowanie "czystszego" odpowiednika drogeryjnych podkładów wolnego od niektórych problematycznych składników. Nie zawiera on zatem olejów mineralnych, silikonów, parabenów i zapachu. 

Odcień, który posiadam to 00 Ivory. Jest jasny z wyraźnie żółtym podtonem. Ma gęstą kremową konsystencję i łatwo rozprowadza się na twarzy. Nie robi plam i nie podkreśla suchych skórek czy niedoskonałości. Krycie jest średnie, porównywalne do innych podkładów z drogerii. Wystarczy do wyrównania koloru i zakrycia niedoskonałości. Mam też wrażenie, że ma właściwości nawilżające co polubią osoby ze skórą suchą.

Od razu po nałożeniu twarz wygląda całkiem dobrze i naturalnie. Koloryt jest równomierny, a twarz nie wygląda jak maska. Nie zastyga i nie daje on mocnego matu, ale raczej satynowe wykończenie. 

Problem pojawia się kiedy już posiedzi chwilę na twarzy. Niestety, ale nie nadaje się on dla osób ze skórą przetłuszczającą się czy nawet mieszaną. Bardzo wzmaga świecenie się skóry, która już po 2 h wygląda jak żarówka. Do tego jest nietrwały i im dłużej jest na twarzy tym wygląda ona gorzej. Z czasem wychodzą spod niego ukryte wcześniej zaczerwienienia czy pryszcze. Do tego reaguje z sebum i robi ciasto na twarzy.

Sam w sobie nie jest złym podkładem i myślę, że osoby ze skórą suchą mogą go polubić, ale u mnie wyszedł z niego bubel.


Tołpa CC

Krem CC Tołpa Specialist do skóry naczynkowej kupowałam z myślą o połączeniu przyjemnego z pożytecznym. Miał pielęgnować skórę, nawilżać ją, a przy okazji lekko kryć i wyrównać koloryt. Skład wyglądał obiecująco, a cena również była kusząca (ok. 25-30 PLN). 

Jest dostępny tylko w jednym kolorze, który dla mnie jest odrobinę za ciemny i może nie byłoby to problemem, gdyby nie fakt, że ciężko rozprowadzić go bez smug i plam. Jest bardzo gesty i strasznie ciężko nałożyć go równomiernie na całą twarz. Nakładając go musiałam mocno trzeć twarz, a i tak na koniec widziałam jaśniejsze plamy w miejscach, gdzie nie dałam rady rozprowadzić kremu. Musiałam poświęcić sporo czasu na jego nałożenie a efekt był słaby. Miałam też wrażenie, że podkreśla pory. 

Nie oczekiwałam od niego wiele, ale nie sprawdził się ani jako krem tonujący ani jako krem nawilżający. Trzeba dużo się namachać, żeby wyglądał jako tako, a rano ostatnia rzecz na jaką mam czas i ochotę to zabawa ze źle wyglądającym "podkładem".

Myślę, że może on pasować osobom z gładką, bezproblemową skórą i nie będących tak bladolicymi jak ja.  Nie skreślam go całkowicie, bo możliwe, że tylko ja nie potrafię go dobrze nałożyć a widziałam, że na wizażu ma kilka pochlebnych opinii, ale ja na pewno do niego nie wrócę.



I na koniec najgorszy z trójki krem BB z KIKO Milano. Bardzo lubię ich lakiery do paznokci i kiedy zobaczyłam, że wypuścili nową eko linię kosmetyków musiałam je wypróbować. Byłam tak ciekawa, że kupiłam go w pełnej cenie nawet pomimo ostrzeżenia od ekspedientki, że nie poleca tego kremu. 

I niestety miała ona rację, a ja wyrzuciłam w błoto 49 PLN. O ile podkład Deborah Formula Pura czy krem CC z Tołpy może się u niektórych sprawdzić tak nie wierzę, że ten BB może pasować komukolwiek. 

Podkreśla absolutnie wszystkie niedoskonałości - suche skórki, pory, pryszcze. Słabo kryje, źle się rozprowadza,  a do tego daje efekt szarej zmęczonej buzi. 

Był tak zły, że nie mogłam wyjść z domu mając go na twarzy dlatego nie wypowiem się o trwałości. Jeżeli jest jakaś osoba, która go polubiła to dajcie znać :).



Od góry: Deborah Formula Pura 00 Ivory, Kiko Green Me BB Cream 1 Pircelain i Tołpa krem CC z dynią do skóry naczyniowej.

Kiko Green Me 01 Porcelain, Deborah Formula Pura 00 Ivory, Tołpa CC

Moje poszukiwania płynnych podkładów z dobrym składem trwają nadal. I chociaż żaden ze wspomnianych produktów u mnie się nie sprawdził to muszę przyznać, że ich opakowania wyglądają bardzo ładnie. Chociaż tyle dobrego ;)



Jeżeli macie do polecenia naturalne podkłady czy kremy BB dobre dla osób ze skórą mieszaną/przetłuszczającą się piszcie w komentarzach. Chętnie wypróbują coś sprawdzonego.

Pielęgnacja włosów przy Hashimoto, ŁZS i łupieżu. Moje sposoby na wypadające włosy.

Pielęgnacja włosów przy Hashimoto, ŁZS i łupieżu. Moje sposoby na wypadające włosy.
Wypadające włosy to częsty problem i wiem jak bardzo może wpływać on na nasze samopoczucie i samoocenę. Przez lata zmagałam się z problematyczną skórą głowy i nadmiernym wypadaniem włosów, ale metodą prób i błędów poznałam sposoby, które  pomagają mi opanować ten problem. Jeżeli tak jak ja jesteście posiadaczkami Łojotokowego Zapalenia Skóry i Hashimoto lub po prostu chcecie poznać moje sposoby na piękne włosy zapraszam do czytania.
Wypadanie włosów przy Łojotokowym Zapaleniu Skóry (ŁZS) i Hashimoto

Wypadanie włosów to trudny przeciwnik, bo może być to spowodowane wieloma czynnikami. Od złej diety i niedobory aż po choroby. Często jest to połączenie kilku czynników, więc jeżeli zauważacie u siebie zwiększone wypadanie nie dajcie sobie wmówić, że taka Wasza natura. Trzeba szukać przyczyny i działać.

Na początku warto zrobić badania krwi (m.in. morfologię, TSH, antyTPO/antyTG, poziom żelaza). Jeżeli macie taką możliwość udajcie się też do trychologa (znajdziecie gow  każdym większym mieście), który przyjrzy się kondycji skóry głowy i włosów i nakieruje Was na właściwe tory pielęgnacyjne.

W moim przypadku oprócz problemów hormonalnych na wypadanie włosów wpływa głównie ich pielęgnacja oraz niedobory witaminowe. Ze względu na ŁZS moja skóra głowy nadmiernie się przetłuszcza i tworzy się na niej coś w rodzaju łuski, która oprócz tego, że blokuje dostęp tlenu do mieszków włosowych to jest też doskonałą pożywką dla drobnoustrojów i przyczynia się do powstawania łupieżu tłustego.

Podstawowym celem mojej pielęgnacji jest oczyszczanie skóry głowy, na tyle silne żeby pozbyć się łuski i łupieżu, ale też na tyle łagodne, żeby jej nadmiernie nie przesuszyć i nie podrażnić. Słowo klucz to balans. Kolejna istotna kwestia do odżywienie i dotlenienie mieszków włosowych, żeby były silne, a trzecia to zniwelowanie niedoborów żywieniowych.  Poniżej znajdziecie dokładny opis mojej pielęgnacji. Uwaga - kolejność nie jest przypadkowa ;).
Przez większość życia oczyszczanie głowy kojarzyło mi się tylko z umyciem ich szamponem i o ile nie ma się problemów ze skórą na głowie to taka prosta pielęgnacja może wystarczyć. Niestety w moim przypadku to za mało i jako szczęśliwa posiadaczka  ŁZS i łupieżu tłustego muszę poświęcić więcej czasu na właściwe oczyszczenie głowy. Jest to istotne, bo martwy naskórek i łój blokuje dostęp tlenu do mieszków i wzmaga poroblem z  łupieżem.

Zazwyczaj raz lub dwa razy w tygodniu przed myciem włosów nakładam na skórę głowy preparat mający delikatnie złuszczyć nagromadzony naskórek. Do moich ulubionych produktów tego typu należy oliwka salicylowa Salicylol i Cerkogel 30. Kosztują niewiele, ale są to skuteczne i łagodne preparaty, które nakładamy tylko na skórę głowy. Najłatwiej zrobić to metodą przedziałkową, czyli nakładać je na linii przedziałku robiąc go po kolei od prawej do lewej strony głowy(lub odwrotnie).

Po nałożeniu trzymam je na głowie odpowiednio: godzinę w przypadku oliwki i do 30 minut w przypadku Cerkogelu. Zmywam je podczas mycia. Oliwka jest trudniejsza do zmycia, ale daje lepsze rezultaty. Ja stosuję obydwa produkty na zmianę i w takiej kombinacji sprawdzają się najlepiej. Podobnym produktem, który mogę polecić jest też Squamax, ale u mnie nie daje on aż tak fajnego efektu jak Salicylol.

W przypadku oczyszczania skóry ważne jest, żeby z tym nie przesadzić i o ile Cerkogel jest łagodniejszy i zdarza mi się nałożyć go 2 razy w tygodniu to Salicylol zalecam stosować maksymalnie raz w tygodniu. Taki peeling uważam za jeden z najważniejszych kroków w mojej pielęgnacji i jeżeli borykacie się z podobnymi problemami zachęcam Was do wypróbowania.
Kiedy nie robię peelingu to przed myciem staram się nałożyć na skórę głowy naturalne preparaty, które ją odżywią i ukoją. Doskonale sprawdza się tu jogurt naturalny czy maseczka z żółtka jajka.
Można też zrobić sobie płukankę z zaparzonej kozieradki lub moją ulubioną z octu jabłkowego (2 łyżki na litr wody), która przywraca skórze właściwe pH, zwalcza łupież, ale też pięknie wygładza łuski włosów. Wszystkie te produkty trzymam na głowie od 15 do 30 min przed myciem.

Wymienione wyżej metody kosztują grosze, są naturalne i bardzo skuteczne. Możecie je stosować nie tylko na skórę, ale też na włosy.
To czym i w jaki sposób myjemy włosy jest bardzo istotne. Przede wszystkim ja zawsze myję włosy dwa razy. Najpierw łagodniejszym szamponem (np. Equilibrus, Petal Fresh), żeby oczyścić je z wierzchniej warstwy brudu, a potem silniejszym szamponem (np. przeciwłupieżowym lub oczyszczającym) doczyszczam skórę głowy. Przy drugim myciu staram się  dotrzeć palcami do skóry dokładnie przeczesując włosy i zostawić szampon na minutę lud dwie. Istotne jest też aby postarać się nie myć głowy codziennie. Przy przetłuszczających się włosach może być to trudne, ale mycie co drugi dzień powinno być wystarczające.

W przypadku osób z ŁZS nie ma mowy o obyciu się bez szamponu zawierającego silniejsze detergenty jak SLS czy SLES. Wiem, że teraz jest głośno o tym jakie są szkodliwe, ale przy tłustej i problemowej skórze głowy należy ją oczyścić chociaż raz na jeden czy dwa tygodnie takim mocniejszym detergentem. Ja też mam za sobą etap nie używania SLS i moja skóra głowy bardzo na typ ucierpiała.

Jeżeli chcecie poczytać więcej o detergentach to TU macie świetny wpis na ten temat.

Pewnie wiele z Was zastanawia się też nad tym czy powinnyście rozwadniać szampon przed jego nałożeniem. Mówiąc szczerze ja tego nie robię, ale myślę, że jest to indywidualna kwestia i trzeba wypróbować, która metoda jest dla Was najlepsza.

Jeżeli chodzi o nakładanie odżywki na włosy to zazwyczaj nakładam ją pomiędzy myciem pierwszym a drugim i zazwyczaj tylko od ucha w dół. Bardzo sporadycznie zdarza mi się nałożyć ją na całą głowę. Przy stosowaniu wymienionych wcześniej maseczek nie ma potrzeby nakładać niczego więcej na czubek głowy. 
Tak samo jak w przypadku peelingu, wcierki to absolutny must have w przypadku problemu z intensywnym wypadaniem włosów. Zawierają one składniki aktywne, które mają zahamować utratę włosów i pobudzić wzrost nowych. Nakładamy je na umyta skórę głowy i tu także polecam metodę przedziałkową, tak aby dokładnie dotrzeć do mieszków.

Problem z wcierkami jest taki, że często po ich nałożeniu włosy wyglądają nieświeżo. Przetestowałam ich sporo i z czystym sumieniem mogę polecić Wam trzy wcierki, które nie powodowały u mnie szybszego przetłuszczania i nie obciążały włosów  a do tego działały.

- Dermena, Żel zapobiegający wypadaniu włosów
- Orientana, Tonik Ajurwedyjski do włosów
- Dermedic, Capilarte Serum kuracja stymulująca wzrost włosów

Innym skutecznym produktem jest Serum przeciw wypadaniu włosów 4 Long Lashes, ale on trochę przetłuszczał mi włosy, dlatego nie wspominam o nim w powyższej liście.

Wcierki stosuję zazwyczaj wtedy kiedy mam nasilone wpadanie lub raz na pół roku/rok jako kuracja wzmacniająca. Nie jest to więc stały element mojej pielęgnacji, bo uważam, że warto robić sobie od nich przerwy, ale zawsze do nich wracam. 
Jak wiadomo dieta to podstawa, jeżeli chcemy wyglądać i czuć się zdrowo. Niestety często nie odżywiamy się tak jak powinniśmy i organizmowi brakuje pewnych witamin czy minerałów. Najlepiej oczywiście dostarczyć je w jedzeniu, ale czasami suplementacja jest konieczna.

W moim przypadku najlepiej działa na mnie suplementacja biotyną i witaminą C. Już po miesiącu, kuracji biotyną włosy przestają mi wypadać, ale dla podtrzymania dobrych efektów przyjmuję ją  od 3 do 6 miesięcy. Oprócz tego w zimie wspomagam się witaminą D, a cały rok także kwasami Omega-3 i  cynkiem. Przy Hashimoto ważny jest też selen, który uzupełniam jedząc orzechy brazylijskie.

Wspomniana suplementacja sprawdza się w moim  przypadku, ale oczywiście wszystkie przyjmowane suplementy należy dobrać indywidualnie pod siebie po konsultacji z lekarzem.

Last, but not least - extrasy!


Czyli wszystko to co dodatkowo dotleni i odżywi mieszki naszych włosów. Najprostszy sposób to regularne masaże skóry głowy. Można robić je palcami lub specjalnym masażerem (do kupienie m. in. w Tigerze i Jula), a nawet szczotką z okrągłymi niekłującymi zakończeniami. Wymaga to trochę samozaparcia, ale zdecydowanie się opłaca.

                 



Ja zamiast masażu, na który jestem zbyt leniwa stosuję zabieg prądami d'Arsonvala, które oprócz działania odkażającego pobudzają też ukrwienie skóry. Zamiast zabiegu u kosmetyczyki polecam zaopatrzyć się we własne urządzenie. Kosztuje ok. 100-200 PLN i można je z łatwością kupić przez internet.

Należy jednak z nim uważać i nie stosować ciągle. Cytując za Martą Klowan z bloga Kokardka Mysi, którego Wam bardzo polecam: "Nadmierna ekspozycja na ich działanie może wywołać uzależnienie skóry, nadwrażliwość czy podatność na uczulenia".

Prądy nie nadają się też dla każdego. Przeciwwskazaniem do ich używania jest m.in. ciąża, choroby serca, metalowe implant (także aparaty ortodontyczne), trądzik różowaty i skóra naczynkowa.


.........................................................................


To już wszystkie kroki mojej pielęgnacji. W tym wpisie celowo nie wspominałam zbyt wiele o odżywkach i pielęgnacji samych włosów na długości, bo nie wpływają one stricte na ich wypadanie i jest to temat na oddzielny wpis. 

Zdaję sobie sprawę, że moja pielęgnacja wydaje się być skomplikowana i czasochłonna, ale wcale tak nie jest. Wymaga ona systematyczności, ale po wyrobieniu sobie nawyku człowiek nawet nie zauważa, że robi aż tyle dodatkowych czynności na swojej głowie. 

Pamiętajcie, ze jeżeli borykacie się z  bardzo intensywnym wypadaniem koniecznie zgłoście się do lekarza, bo może to być objaw poważniejszych problemów i warto wtedy skontrolować ogólny stan organizmu.

Jeżeli macie jakieś pytania piszcie. Z przyjemnością na nie odpowiem :).

Pojedynek naturalnych kremów rozświetlających: MIYA Secret Glow vs. Resibo Glow. Który lepszy?

Pojedynek naturalnych kremów rozświetlających: MIYA Secret Glow vs. Resibo Glow. Który lepszy?
Za oknami w końcu widać piękną, słoneczną pogodę, a to oznacza sezon na rozświetloną skórę. Dlatego dzisiaj mam dla Was porównanie kremów rozświetlających do twarzy. Jeden z nich to  dobrze Wam znany Resibo GLOW, a drugi to świeżynka od marki MIYA. 

Resibo Glow

Szaraczek z Resibo był pierwszym kremem rozświetlającym, z którym miałam, doczynienia. Jego szczegółową recenzję napisałam tutaj

Z założenia miał on być naturalnym zamiennikiem drogeryjnych rozświetlaczy w płynie tylko z delikatniejszym efektem. Można go stosować zarówno pod makijaż jako bazę oraz jak typowy rozświetlacz  na wybrane punkty już po nałożeniu makijażu. Skład jest bardzo fajny i nie ma się do czego przyczepić, a do tego  ma świetne, higieniczne opakowanie z pompką. Jedyną "wadą" jest cena - 69,00 PLN za 30 ml.

Jego konsystencja jest bardzo lekka, łatwo się rozprowadza i nie roluje. Ma biały kolor z perłową poświatą za co odpowiadają malusieńkie drobinki miki. To dzięki nim daje on nam piękny glow na skórze. Producent zaleca stosować go na nałożony wcześniej krem na dzień. Faktycznie nie jest on mocno nawilżający. Tworzy bardziej cienką warstwę ochronną, ale suchym skórom nie zapewni ukojenia.

Sam efekt rozświetlenia jest raczej delikatny, ale widoczny. Niestety znika on pod tradycyjnym  podkładem, ale świetnie sprawdza się jako baza pod podkład mineralny. Z racji tego, że minerały nałożone jedną warstwą kryją słabiej rozświetlenie z Resibo Glow ma szansę przebić się spod warstwy makijażu. Ja lubię ten nienachalny efekt i mogę stosować go nawet solo, bo blask jaki daje jest bardzo dyskretny i elegancki. Może nie jest to mój niezbędnik, ale fajnie mieć go w kosmetyczce. 

Resibo Glow

Drugi przyjemniaczek to krem Secret Glow od MIYA. Kiedy dowiedziałam się, że kolejna polska marka wypuszcza na rynek krem rozświetlający wiedziałam, że muszę go wypróbować. Tym bardziej, że MIYA ma produkty o niezłych składach (nie licząc zawartości Phenoxyethanol, który mogliby sobie darować) i przystępnych cenach. Krem Secret Glow w regularnej sprzedaży kosztuje ok. 35,00 PLN, ale często można go dostać w promocji. Pod względem ceny zdecydowanie wygrywa MIYA

Konsystencja jest jak w zwykłym kremie na dzień. Nie jest zbyt ciężka czy tłusta, ale w przeciwieństwie do Resibo Glow daje konkretne nawilżenie. I to tyle jeżeli chodzi o jego zalety. 

Krem jak dla mnie nie spełnia swojej podstawowej funkcji, czyli nie rozświetla. Owszem zawiera on trochę dość dużych kawałków brokatu, ale dają one efekt odwrotny od zamierzonego. Bez intensywnego światła wyglądają jak małe białe plamki rozsiane gdzieniegdzie po twarzy. Sama nie wiem czy to, że tych drobinek jest tak mało to źle czy dobrze. Przy większej ilości mogłoby skończyć się bardzo nieciekawym efektem i chyba dlatego poskąpili ich w składzie.

Wbrew temu co pisze producent nie jest to krem all in one. Bardziej pasowałoby do niego określenie rozświetlający balsam do ciała, bo w obecnej formie nadaje się tylko do tego. Ja nie będę go już raczej stosować na twarz i żeby się nie zmarnował zużyję go na dekolt czy ręce.


Secret Glow All-in-One

Poniżej widzicie jak prezentuje się MIYA Secret Glow (na górze) oraz Resibo Glow (na dole). Ciężko na zdjęciu uchwycić efekt rozświetlenia, ale widać, że Resibo jest dużo bielszy a jego drobinki rozświetlające są tak małe, że niemal niewidoczne. 

KREMY ROZSWIETLAJĄCE

Tutaj efekt po rozsmarowaniu:

SECRET GLOW

I na koniec porównanie w trochę innym świetle z suchym olejkiem NUXE ze złotymi drobinkami:

MIYA SECRET GLOW, RESIBO GLOW

Jestem przekonana, że na pewno znajdą się osoby, którym krem Secret Glow będzie odpowiadał, ale w moim przypadku on się po prostu nie sprawdził. Nie jest to zły produkt, tylko kupując go bez możliwości przetestowania spodziewałam się po nim innego rezultatu. Nie wiem czy brak testera dotyczył tylko mojego sklepu czy ogólnie nie można tego kremu przetestować. 

W kwestii kremów rozświetlających zostaję na razie przy Resibo, bo choć też nie jest bez wad to obietnica  rozświetlenia jest spełniona i za to ma u mnie duży plus.

Ślubne zakupy vol. 2

 Ślubne zakupy vol. 2
Dzisiaj mam dla Was kolejną część moich zakupów ślubnych, tym razem wyłącznie kosmetycznych. Ślub stał się dla mnie dobrą wymówką do małych zakupowych szaleństw, ale wiem, że wszystkie produkty, które widzicie poniżej przydadzą mi się nie tylko w tym szczególnym dniu, ale także na co dzień. 


Paleta Smashbox Cover Shot w odcieniu Petal Metal to kosmetyk, o którym słyszałam wiele dobrego. Wyprodukowana we współpracy z wizażystką Vladą na początku była w wersji limitowanej, ale stała się bestsellerem i postanowiono wprowadzić ją do regularnej sprzedaży. 

Moja wersja pochodzi właśnie z tej nielimitowanej edycji i kupiłam ją w promocji za 111 złotych. Sama paleta jest stosunkowo mała, ale dzięki temu jest idealna do zabrania w podróż. Pomimo, że zawiera aż 6 cieni metalicznych i tylko 2 matowe to są one tak dobrane, że spokojnie możemy wykonać pełen makijaż oka korzystając tylko z tej jednej palety. Jeżeli miałabym się czepiać to brakuje mi tylko jasnego beżowego cienia bazowego, bo kolor Nude Rose jest bardziej odcieniem przejściowym idealnym na załamanie powieki. 

Cienie mają miękką, przyjemną konsystencję oraz są dobrze napigmentowane. Jeżeli chodzi o trwałość to nałożone bez bazy tracą swoją intensywność po kilku godzinach. Przy opadającej powiece mogą też zebrać się w załamaniach (mowa o najciemniejszym odcieniu). Na ich usprawiedliwienie dodam, że były testowane bez bazy pod cienie. 

Swatche bez bazy poniżej:

Cover Shot Eye Palette Swatch

Bardzo fajnym produktem jest automatyczna  konturówka do ust z Pierre René Lip Matic. Faktycznie jest ona trwała i nie znika z ust od razu po jedzeniu czy piciu. Oczywiście nie jest niezniszczalna, ale po utrwaleniu jej matową pomadką staje się praktycznie nie do ruszenia. Na prawdę przyzwoita jakość w przystępnej cenie (ok 12 PLN).

Kolor 07 to nudziakowy beżo-brąz, który na ustach nie jest aż tak ciemny jak widać to na swatchu poniżej. Jeżeli szukacie dobrej i taniej kredki na co dzień polecam wypróbować.


Podkład Lumene Matte (ok. 60-70 PLN) to ulubieniec blogerek i nie ukrywam, że Internet Made Me Buy It ;). Odcień 01 kupowałam w ciemno i chyba udało mi się trafić z kolorem. Jest to zdecydowanie żółty jasny odcień zbliżony do starego  Healtchy Mixa nr 52. Konsystencja jest dość gęsta, nie spływa z ręki. 

Efekt jaki daje na skórze jest bardzo naturalny, nie tworzy efektu maski nawet przy nałożeniu większej ilości i nie wchodzi w pory. Może podkreślić suche skórki, ale tylko w przypadku gdy nierówności są duże. Jeżeli chodzi o mat to jest on raczej tylko w nazwie. Podkład nie zastyga i daje bardziej aksamitne niż matowe wykończenie, co nie znaczy, że nie nada się dla skór tłustych. Dobry puder lub baza matująca wystarczą by stał się bardziej matujący. 

Jego nawilżające właściwości sprawiają, że jest bardzo komfortowy w  noszeniu, ale nie jest zbyt trwały. To dobry podkład dzienny, ale przy mojej przetłuszczającej się strefie T nie nadaje się na specjalne okazje i na pewno nie użyję go na wesele. Widziałam, że niektórzy porównują go do Double Wear, ale ja się z tą opinią nie zgadzam. To dwa zupełnie różne produkty. Mimo to nie żałuję zakupu i będę go używać na mniejsze wyjścia czy spotkania ze znajomymi.

Podkład Lumene Matte Classic Beige

Ostatni zakup to odżywka do paznokci Sally Hansen Nail Rehab, która urzekła mnie swoim kolorem. Delikatnie brzoskwiniowy odcień wygląda bardzo naturalnie i lubię go nosić solo bez innego lakieru na wierzch. Delikatnie prześwituje spod niego płytka paznokcia, ale mi się ten efekt ozdoba, bo wygląda jakby to były moje naturalne paznokcie tylko lepsze :).

Skład również jest bardzo fajny, bo nie zawiera najbardziej szkodliwych substancji używanych w lakierach do paznokci i jest względnie bezpieczny dla naszego zdrowia. Cena w drogeriach internetowych wynosi ok. 20 PLN.

 Sally Hansen Nail Rehab
Nail Rehab
Mam nadzieję, że wpis Wam się podobał :). Kolejna porcja ślubnych zakupów już niedługo.
Copyright © 2016 Ekofilka - naturalnie, że kosmetyki , Blogger