Znalazłam (prawie) idealną alternatywę dla hybryd!

Znalazłam (prawie) idealną alternatywę dla hybryd!


Dzisiaj kilka słów o szybkim sposobie na paznokcie jak z salonu i to bez czasochłonnego nakładania  hybryd.

Od jakiegoś czasu szukam bezpiecznej i łatwej w użytkowaniu alternatywy dla lakierów hybrydowych. Mają one wiele zalet, ale pomimo oszałamiającego wyglądu i dużej trwałości osobiście nigdy nie byłam ich wielką fanką.  


Jakiś czas temu pisałam już o moich poszukiwaniach zdrowszych sposobów na piękne paznokcie (możecie przeczytać ten post tutaj), ale żadna z opisanych metod nie dawała efektu  zbliżonego do hybryd. Aż w końcu trafiłam na informację o paznokciach przyklejanych od firmy KISS.

Nie jest to nic nowego, takie paznokcie były dostępne na rynku już bardzo dawno temu, a w latach 90-tych często sprzedawane były w kioskach Ruchu.

Wówczas nie były najlepszej jakości i raczej kojarzyły się z tandetnymi wzorami, śmierdzącym klejem i słabą trwałością.

Marka KISS odświeżyła trochę ten koncept i wypuściła na rynek paznokcie z serii imPRESS, które mają specjalny klej rozprowadzony po ich wewnętrznej stronie. Jedyne co my musimy zrobić to dobrać paznokieć, odkleić folię zabezpieczającą i go przykleić. Dzięki temu nie ma obawy, że pobrudzimy się aplikując za dużo kleju albo, że damy go za mało i paznokcie będą się odklejać. 

Ze swojej strony możemy paznokcie dociąć i spiłować je do porządanego kształtu i długości. Najlepiej przy użyciu obcinacza (paznokcie są grube i twarde) oraz zwykłego pilniczka.


KISS IMPRESS Nails, KISS gelFantasy


Producent zapewnia, że paznokcie będą trzymały się tydzień i jest to prawda. Dobrze zaaplikowane trzymają się cały tydzień i spokojnie wytrzymałby nawet dłużej, ale zgodnie z zaleceniami po 7 dniach należy je zdjąć.

Do plusów tego rozwiązania należy szybkość i łatwość aplikacji, cena (za jedno opakowanie z 30 sztukami zapłacimy ok. 30 PLN) duży wybór wzorów i ich wygląd do złudzenia przypominający hybrydy. 

Na zdjęciach widzicie paznokcie po 6 dniach noszenia i mimo, że zaczęły już się lekko odsuwać od płytki to nadal trzymają się bardzo mocno i wyglądają przyzwoicie.


Minusem będzie na pewno fakt, że osoby z krótką płytką  będą  musiały je samodzielnie  dociąć do pożądanej długości (w moim przypadku rozmiar M jest za długi) oraz to, że klej wystaje od spodu paznokcia i z czasem zbiera brud i "kulkuje się". Sposobem na to  ma być pomalowanie od spodu bezbarwnym lakierem, ale z doświadczenia wiem, że pomaga to tylko na chwilę.

Jeżeli ktoś ma jednak naturalnie długą płytkę te problemy nie powinny być zbyt odczuwalne.

Oprócz tego z czasem paznokcie mogą lekko odklejać się na brzegach. Nie spowoduje to ich odpadnięcia, ale w tę pustą przestrzeń między sztucznym a naturalnym paznokciem zaczepiają się włosy co jest bardzo denerwujące zwłaszcza podczas ich mycia.


Ich zdejmowanie jest łatwe i szybkie - należy podważyć paznokieć drewnianym patyczkiem i odsunąć od palca. Niestety klej jest na tyle mocny, że potrafi czasami pozostać na płytce i jego zmycie wymaga trochę cierpliwości. 

W takich przypadkach można pomóc sobie namaczając paznokieć z resztkami kleju w zmywaczu, a następnie dalej próbować usunąć klej patyczkiem. Trzeba przy tym zwrócić uwagę, żeby nie porysować i nie uszkodzić swojej płytki paznokcia.


KISS Impress nails
Czerwone ślady na jednym z paznokci to resztki niezmytego lakieru. Klej jest bezbarwny i widoczny jest tylko na końcówkach paznokci.
Paznokci w opakowaniu jest 30 i każdy jest ponumerowany rosnąco od największego do najmniejszego. Przy pierwszym noszeniu zużywamy te najlepiej pasujące nam rozmiary, co oznacza, że przy kolejnym użyciu musimy szukać ich zamienników i np. przyciąć zbyt szerokie rozmiary. 

Mimo to bez większego problemu opakowanie powinno wystarczyć na dwa komplety paznokci u rąk.

Oprócz paznokci Impress z nałożonym klejem, możemy też dostać paznokcie z serii GelFantasy, które są cieńsze, dzięki czemu wyglądają bardziej naturalnie i łatwiej się je docina, ale w ich przypadku musimy same nałożyć klasyczny klej lub wykorzystać gotowe naklejki, które doklejamy do płytki a następnie na nie nakładamy paznokieć. Zarówno klej jak i naklejki są dostępne w zestawie.

KISS NAILS, Paznokice KISS, sztuczne paznokcie

Ja zdecydowanie polecam tu użyć gotowych naklejek, bo jest to łatwe rozwiązanie i przy właściwym pokryciu całej płytki również trzymają się na paznokciach około tygodnia. W ich przypadku nie ma też efektu kulkowania się kleju pod paznokciem, bo naklejki zostają tylko na naszej płytce.

Zdejmowanie ich jest jeszcze łatwiejsze niż w przypadku naklejek z serii Impress i praktycznie nie pozostawia śladu na paznokciach.

Obydwie serie to świetna alternatywa dla hybryd na większe wyjścia czy specjalne okazje. Są one tanie, łatwe w aplikacji i nie narażają nas na wdychanie szkodliwych substancji czy też naświetlanie promieniami UV. 

Mimo to, nie zalecałabym stosowania ich non stop, bo substancje z kleju mogą wnikać do naszego organizmu, a sama płytka też potrzebuje od czasu do czasu "pooddychać" bez obciążenia lakierami czy klejem. Zdrowy rozsądek przede wszystkim i zwłaszcza teraz w dobie powszechnego Home Office najlepiej dajmy naszym paznokciom trochę odpocząć :)

Foreo kontra Fineness - porównanie szczoteczki sonicznej Foreo i jej tańszego naśladowcy

Foreo kontra Fineness - porównanie szczoteczki sonicznej Foreo i jej tańszego naśladowcy

Klika lat temu szczoteczki Foreo podbiły rynek gadżetów do oczyszczania skóry. Można je było zobaczyć u niemal każdej mniej lub bardziej znanej influencerki. Producent obiecuje nam, że szczoteczka za jedyne kilkaset złotych (w zależności od modelu ceny wahają się od 200,00 do, uwaga... 25690,00 złotych za wersję ze złotem) zapewni nam głębokie, ale łagodne oczyszczanie jak z salonu w naszej łazience. Oczywiście wraz z rosnącą popularnością oryginału jak grzyby po deszczu pojawiały się tańsze zamienniki. Ale czy mogą one dorównać słynnemu oryginałowi? I czy właściwie cały ten hype jest uzasadniony czy może  to tylko sprytny marketing?

 

Foreo vs tańszy zamiennik 


Porównywać będę szczoteczkę Foreo w jej najtańszej wersji, czyli Foreo Luna Play Plus, która kosztowała 199,00 PLN. Jest to model z wymienną baterią typu paluszek.
Jest dostępna m.in. na Minti Shop

Ta wersja ma sporo ograniczeń w porównaniu do droższego modelu Luna za ok. 700 PLN.  Nie ma w niej możliwości regulacji wibracji, nie ma też funkcji masażu. Również rozmiarowo jest dużo mniejsza, ale ja akurat uważam to za atut. Ten rozmiar bardzo mi odpowiada, bo wchodzi w różne trudno dostępne zakamarki twarzy.

Konkurent, czyli szczoteczka Fineness również kosztowała mnie ok. 200,00 PLN, ale za tę cenę otrzymujemy szczoteczkę większą, z wypustkami po jej obydwu stronach i z możliwością regulacji obrotów oraz opcją masażu. Jest ona też ładowana poprzez kabel, co jest o tyle przyjemniejsze, że nie musimy martwić się wymianą baterii.  Dodatkowym atutem jest sekundnik, który co 15 sekund daje znać żeby przejść do czyszczenia kolejnej partii twarzy. Kupiłam ją tak dawno, że obecnie nie jest ona nigdzie dostępna, ale myślę, że reprezentuje poziom podobny do innych Chińskich szczoteczek sonicznych.

Mamy zatem za tę samą cenę dużo więcej funkcji i łatwe ładowanie raz na  pół roku. Pierwszy punkt idzie zatem do Fineness.

sonic brush Foreo Luna Play, Finenes

Powiecie jednak, że dopłacając kilka stówek te same funkcje dostaniemy w oryginalnym produkcie - i macie rację, ale moim zdaniem te funkcje nie są kluczowe w działaniu szczoteczki. Są one dodatkowymi bajerami, ale ja osobiście z funkcji masażu w ogólnie nie korzystam, a regulacja obrotów mogłaby dla mnie nie istnieć (mam ustawione zawsze na środkowe - przy ustawieniu wyższych poziomów wibracji nie zaważyłam różnicy w efekcie końcowym). 

Foreo Play plus mimo, że nie ma regulacji to moim zdaniem ma ustawiony optymalny poziom wibracji, który sprawdzi się u większości użytkowników.

Istotniejszym elementem w mojej opinii jest to, z czego wykonana jest sama szczoteczka. 


Foreo szczyci się, że wykonuje szczoteczki z silikonu medycznego, który jest higieniczny, łatwy do utrzymania w czystości oraz hipoalergiczny.

Brzmi świetnie tym bardziej, że nie musimy się martwić wymianą drogich szczotek, jak było w przypadku Clarisonic. Do tego silikonowe wypustki są dużo łagodniejsze niż ostre nylonowe włosie.
Gdybym zatem porównywała szczoteczkę Foreo do Clarisonic zdecydowanie wygrałoby tutaj Foreo.

Fineness również twierdzi, że wykonuje szczoteczki z silikonu medycznego. Nie mamy oczywiście takiej gwarancji, bo producenci wiele obiecują, ale w tym przypadku nie mam podstaw by w to wątpić.

Szczotkę Finenes mam kilka lat, z czego pierwsze dwa w częstym użyciu. Silikon nie uległ żadnemu uszkodzeniu, nie odbarwił się, ani nie wyrósł na nim grzyb. W dotyku silikon Foreo i silikon Finenes są niemal identyczne. Dodatkowym argumentem, który przemawia za tym faktem jest to, że silikon medyczny to raczej tani produkt, który obecnie możemy zobaczyć w  niemal każdym kubeczku menstruacyjnym. Nie jest więc tak, że trzeba wydawać miliony, żeby mieć produkt wykonany  z silikonu medycznego.

Ze względu jednak na renomę marki Foreo nie mogliby oni pozwolić sobie na żadne ustępstwo pod  względem jakości materiału co jest większą gwarancją. Z tego powodu pół punktu idzie do Foreo




Największą zauważalną różnicą między szczoteczkami jest ich "włosie". W Foreo wypustki są dłuższe, bardziej elastyczne i miękkie. Łatwo  uginają się pod wpływem nacisku. W jego kopii są one twardsze i mniej przyjemne w dotyku. Wydaje mi się, że Foreo jest delikatniejsze dla skóry i za to ma duży plus - punkt dla Foreo.

Jeżeli chodzi o same wibracje to Foreo wytwarza 8000 impulsów na minutę. Niestety w przypadku Fineness producent nie podał takich danych nie mogę zatem pod tym względem ich porównać.
W moim odczuciu Fineness ma dużo silniejsze wibracje. Trzymając myjkę rozchodzą się one na całą dłoń i są wyraźnie odczuwalne. Przy Foreo to  wrażenie jest delikatniejsze, wibracje nie przenoszą się tak bardzo na rękę i są jakby wewnątrz urządzenia. 

No dobra, ale czy to działa?


Kwestie techniczne są istotne, ale czym byłby nawet najbardziej zaawansowany produkt, gdyby nie spełniał swojej funkcji.

Moim zdaniem zarówno jedna, jak i druga szczotką robią to co obiecuje producent. Dokładnie myją i oczyszczają twarz i robią to na bardzo zbliżonym poziomie. Ciężko jest wyczuć czy zauważyć jakąś różnicę w stosowaniu. Jedynie Foreo ze względu na budowę wypustek wydaje się być delikatniejsza.

Ale żeby nie być gołosłownym postanowiłam zobrazować Wam jak wygląda efekt pracy tych urządzeń i wymyśliłam Test Pomarańczy :)

Na suchą pomarańczę wklepałam gąbeczką cienką warstwę podkładu zastygającego (dla ciekawskich: użyłam podkładu Clinique Anti-Blemish) i po kilku minutach przemyłam ją najpierw spienionym w rękach żelem - efekt mycia samymi rękami widoczny w środkowym ujęciu, a następnie po połowie wymyłam szczoteczką Foreo i Fineness.

Obydwie spisały się bardzo dobrze i zmyły niemal całkowicie resztki makijażu doczyszczając nawet  wgłębienia w pomarańczy. W tym przypadku ogłaszam więc remis.


Test szcoteczki Foreo Luna i tańszego zamiennika Finenes

W sumie do zdobycia były 4 punkty - za funkcje, materiał, wykonanie wypustek oraz działanie. Ze względu na brak informacji o wibracjach szczoteczki Fineness nie przyznałam punktu za tę kategorię.
 
Foreo zdobyło 2,5 punktu - za gwarancję wysokiej jakości silikonu medycznego, delikatne wypustki oraz efekt końcowy
Fineness 2 punkty za funkcje i działanie. 

Wygrywam zatem droższy oryginał, ale

Zawsze musi być jakieś, ale...


Mając tę wiedzę, na temat szczoteczek, którą mam obecnie raczej nie zdecydowałabym się na zakup żadnej z nich. Przy mojej bardzo delikatnej i wrażliwej skórze wszelkie tarcie i czyszczenie mechaniczne robi więcej złego niż dobrego. Dodatkowo przy aktywnym trądziku ropnym nawet delikatna szczoteczka może niepotrzebnie podrażniać krostki.  

Wiem jak ważne jest dokładne oczyszczanie, ale są dostępne  inne sposoby, które mniej inwazyjnie myją  i pielęgnują skórę. Zalecenia producenta o używaniu szczoteczki codziennie uważam za mocno przesadzone i nawet dla osób bez problemów skórnych zalecałabym jej używanie max. raz na 2-3 dni. Sama obecnie używam ich od święta, raz na kilka miesięcy.

Jeżeli jednak lubicie gadżety, macie trochę gotówki do wydania  i chcecie spróbować czegoś nowego w swojej pielęgnacji, polecam sięgnąć po Foreo, nawet w jej najtańszej wersji. 

Dla tych bardziej oszczędnych - nie kupując szczoteczki sonicznej nie tracicie nic istotnego. Znacznie lepiej zainwestować jest w dobrej jakości kosmetyki pielęgnacyjne, które będą w długofalowy sposób wpływać na stan Waszej skóry.

Naturalne kremy BB i tonujące - porównanie

Naturalne kremy BB i tonujące - porównanie

Dawno mnie tu nie było, ale przy okazji ostatnich dużych porządków w kosmetyczce znalazłam kilka kosmetyków, o których chciałabym napisać parę słów. Są to naturalne (lub prawie naturalne) kremy tonujące czy też kremy BB i CC, które u mnie się nie sprawdziły i lądują w koszu. Zanim jednak ostatecznie się ich pozbędę napiszę co o nich sądzę i dlaczego nie byłam w stanie ich zużyć do końca.

Physicians Formula Organic Wear BB, Dr. Jart+ CC, Alterra 24h Make up, Thinksport SPF30

Słowem wstępu dodam, że moja opinia o tych kosmetykach i to, że się u mnie nie sprawdziły jest wynikiem mojego rodzaju skóry i jej stanu. Nie jest to raczej wina samych produktów i jestem pewna, że część osób może je polubić, bo nie są to złe kosmetyki. Niektóre mogą być nawet Waszymi ulubieńcami. Niestety moja wrażliwa, tłusta i rozpulchniona skóra ma bardzo specyficzne potrzeby i żaden z tych kremów nie spełnił ich na tyle, żeby zostać ze mną na dłużej :)

Cicapair, Organic BB, Everyday Face SPF30


Na pierwszy ogień idzie  tygryskowy krem CC Cicapair od Dr. Jart +. Ma on mnóstwo fanów i wcale się temu nie dziwię ponieważ jest dość lekki w konsystencji, ma piękny jasno żółtawy kolor i oprócz ujednolicenia koloru skóry ma też działać pielęgnacyjnie na skóry naczyniowe.
Zawiera on w składzie trochę silikonów, ale raczej tych łatwo zmywalnych. Jego kolejnym dużym plusem jest filtr SPF 30/PA++. To był jeden z głównych powodów, dla których go kupiłam ponieważ staram się na co dzień wybierać takie kosmetyki, które oprócz lekkiego makijażu spełniały też miały funkcję ochronną. To co go dodatkowo wyróżnia to forma nakładania - w słoiczku ma on zielony kolor, który dopiero po rozsmarowaniu i rozgrzaniu przybiera na skórze ładny beżowy odcień.
Niestety w moim przypadku stało się to jego największą wadą. Mam cerę bardzo porowatą, z dużymi wgłębieniami i to właśnie tam lubił się on osadzać.  Mimo kilku prób nie udało mi się go nigdy nałożyć w taki sposób, abym mogła wyjść w nim do ludzi, bo zawsze miałam te zielonkawe, nierozsmarowane punkciki na twarzy :). Dodatkowo sam fakt, że trzeba go dość mocno wcierać w skórę działa na jego niekorzyść, bo żadna skóra (a zwłaszcza cery naczyniowe) nie powinna być tak intensywnie podrażniane. Niestety nic więcej nie jestem w stanie o nim powiedzieć bo miałam go na sobie tylko na chwilę i od razu musiałam go zmywać:/

Kolejny gagatek to krem BB od Physicians Formula - seria Organic Wear w kolorze Light. Ten krem wywarł na mnie na początku bardzo dobre wrażenie. Świetnie kryje, jest niczym podkład i bardzo łatwo się nakłada. Ma naturalne wykończenie, które jednak wymaga przypudrowania. Kolor Light nie jest do końca light i ma dodatkowo tendencję do utleniania się po kilku minutach od nałożenia. Ma też bardzo fajny skład oraz filtr SPF 20. W swojej formule bazuje on dość mocno na olejach, więc na skórach tłustych może być nietrwały i się "ciastkować" i to właśnie przytrafiło się mnie. Pod koniec dnia nie wyglądał on zbyt dobrze na twarzy - wchodził w pory i świecił się. Całościowo nie wyglądał jednak tragicznie. W końcu chyba każdy kto ma skórę przetłuszczającą się wie, że po paru godzinach podkład nie będzie tak samo świeży jak na początku. Moim największym problem było to, że skóra reagowała na niego zapchaniem. Pojawiały się na niej bolące krosty wynikające z braku ujścia sebum i niestety wszystko wskazywało, że odpowiadał za nie ten krem. Nie jestem jednak pewna czy jest to wina składu czy może dostałam felerny produkt, ponieważ od początku miał dziwny jakby zjełczały zapach. Myślałam, że taka jego uroda, ale możliwe, że trafiłam na przeterminowany produkt. I dlatego nie skreślam go całkowicie. Wiem, że też ma on na świcie wiele fanek, ale niestety z tego co wiem został on wycofany z produkcji. 
 



W przeciwieństwie do dwóch poprzednich kremów ThinkSport to typowy filtr przeciwsłoneczny z dodanym kolorem. Tutaj konsystencja jest bardzo ciężka i bardzo tłusta, a kolor bardzo jasny. Jak na filtr mineralny rozprowadza się całkiem przyjemnie na skórze, ale niestety zostawia uczucie lepkiej powłoki. Nie zastyga, więc wszystko czym dotkniemy do twarzy zostanie ubrudzone. Moim zdaniem nie nadaje się na co dzień, ale może sprawdzić się jako filtr na plaże kiedy nie musimy wyglądać idealnie.

I na końcu naturalny podkład z Alterry dostepny w Rossmanie. Ja nie nazwałabym go podkładem, a raczej kremem tonującym. Nie posiada filtra, jest bardzo lekki, wręcz "piankowaty" w konsystencji. Nakłada się dość przyjemnie, ale będzie osadzać się na nierównościach i suchych skórkach. Nie jest też mocno kryjący ani trwały. Niska cena, regularnie kosztuje około 15 złotych, zachęca do wypróbowania. Niestety ja bym go jednak nie poleciła. Jest typowym średniakiem i niczym nie zachwyca. Może przypaść do gustu osobom z normalną cerą i małymi problemami.


Na dole widzicie swatche wszystkich kolorów. Weźcie pod uwagę, że są to stare kosmetyki, które przeleżały u mnie zbyt długo i ich obecne kolory mogą się różnić od świeżego produktu. Dotyczy to zwłaszca kremu BB z Physicians formula.

Wszystkie z nich trafiają u mnie do kosza, ale możliwe, że u Was niektóre z nich się sprawdziły. Nie żałuję jednak ich zakupu, bo dzięki nim wiem już jakie formuły się u mnie nie sprawdzają. 

Jeżeli macie jakieś sprawdzone, lekkie kremy BB/CC, która nie są tłuste i wyglądają naturalnie piszcie w komentarzach. Chętnie wypróbuję czegoś nowego :)

A jeżeli chcielibyście poczytać moje poprzednie podsumowanie testowanych naturalnych podkładów/kremów tonujących zapraszam tutaj


Ślubne zakupy vol. 3

Ślubne zakupy vol. 3
Przez ostatnich kilka miesięcy miałam mało czasu na wrzucanie postów, dlatego dopiero dzisiaj przychodzę z trzecią i ostatnią częścią o moich kosmetycznych zakupach ślubnych. Przyznam, że nie wszystkie z kupionych przez mnie rzeczy  zostały ostatecznie użyte w dniu ślubu, ale nie byłabym sobą gdybym tego dnia nie miała całego zapasu kosmetyków.

NUXE D'Or, Fenty GLOSS BOMB

Pierwszego produktu, chyba nie muszę nikomu przedstawiać. Olejek z NUXE ze złotymi  drobinkami to taki mały luksus, który marzył mi się od dawna i ślub był idealną okazją, żeby w końcu go kupić. Olejek jest cudowny, ma bardzo eleganckie opakowanie, które samo w sobie jest ozdobą toaletki. Musiałam tylko pozbyć się plastikowego kroplomierza, który miał chyba ograniczyć wylewanie się olejku, ale strasznie utrudniał aplikację.

Nie będę się o nim rozpisywała, bo to po prostu dobry olejek rozświetlający i tak, jest suchy po nałożeniu na skórę, co nie oznacza, że nie tłuści rąk podczas nakładania ;). Warto więc uważać podczas aplikacji na ubrania i nie przesadzać z ilością, żeby nie skończyć wyglądając jak bombka na choince 😺.

Najsmutniejsze jest to, że podczas zamieszania przed ślubem kompletnie o nim zapomniałam i nie zdążyłam go nałożyć [facepalm]. Brawo ja😿.

Nuxe

Na szczęście nie zapomniałam o błyszczyku Gloss Bomb od Fenty Beauty. Mój kolor to nudziakowy róż o nazwie FU$$Y. Kupiłam go trochę na siłę, bo miałam do wykorzystania voucher do Sephory i jakoś nic innego nie wpadło mi w oko. Jego cena zwala z nóg (obecnie to 79 PLN) , ale nie żałuję zakupu, bo mimo początkowych planów nałożenia długotrwałej matowej pomadki w dniu ślubu stwierdziłam, że za bardzo przesusza mi ona usta i postawiłam na ten błyszczyk w połączeniu z kredką od Pierre René Lip Matic nr 07 (więcej o niej pisałam tutaj). 

Sam błyszczyk jest bardzo gęsty, ale nie na tyle, żeby przyklejały się do niego włosy. Bardzo ładnie odbija światło i wystarczy nałożyć go naprawdę niewiele, żeby uzyskać mega błysk. Biorąc pod uwagę, że to błyszczyk jest też stosunkowo trwały. 

Fussy

Do mojego ślubnego koszyczka trafiła też paleta z KOBO Light Smokey oraz zestaw pędzli Jessup. KOBO kupiłam na promocji -40% i zapłaciłam za nią ok 39 PLN. Paleta ma bardzo ładne neutralne odcienie, którymi możemy wykonać zarówno dzienny jak i bardziej wieczorowy makijaż. Dla takiej amatorki w makijażu oczu jak ja jej pigmentacja jest wystarczająca, ale myślę, że te z Was, które miały odczynienia z  bardziej profesjonalnymi cieniami mogą być zawiedzione.  Myślę, że jest to dobra paleta bazowa dla początkujących, którzy dopiero uczą się makijażu i nie chcą od razu wydawać majątku na kosmetyki z wyższej półki. W moim przypadku ostatecznie nie została użyta do makijażu ślubnego, ale sięgam po nią czasami przed wyjściem "na miasto".

Co do pędzli Jessup to nie do końca jestem z nich zadowolona. Wybrałam zestaw składający się z samych pędzli do oczu, bo tych brakowało mi najbardziej (mam dokładnie taki zestaw jak tutaj) i zanim się na nie zdecydowałam potwierdziłam z moją makijażystką, że są w porządku. Ogólnie za cenę 60 PLN niby są ok, jednak mam z nimi problem. Bardzo ładnie wyglądają, mają praktyczne kształty, ale.... z kilku z nich od razu wyszło parę włosków. Musiałam też niektóre włoski przyciąć, bo były za długie.  Do tego czasami podczas malowania zdarza się, że czuję małe ukłucia co nie jest zbyt przyjemne. 
Mam też wrażenie, że pędzle z białym włosiem są dużo gorsze od tych skunksowych, bo po myciu ich włoski wykręcają się na boki i ciężko przywrócić im pierwotny kształt. Z biało czarnymi nie miałam tego problemu. Myślę, że napiszę kiedyś post o pędzlach, bo mam w kolekcji pędzle ok. 7 różnych tańszych marek i większość zdaje się być lepsza od Jessup.

Light Smokey

Cienie Light Smokey KOBO
Swatche KOBO Light Smokey na sucho bez bazy

I to by było na tyle, jeżeli chodzi o moje kosmetyczne zakupy związane ze ślubem. Mam nadzieję, że miło Wam się oglądało, a jeżeli chcecie zobaczyć poprzednie części możecie znaleźć je tutaj: vol. 1 i vol. 2

Żel złuszczający naskórek SUNEW med+

Żel złuszczający naskórek SUNEW med+
Dzisiaj przychodzę z kosmetykiem, który z jednej strony  obiecuje spektakularne efekty będąc równocześnie bardzo delikatnym. Z drugiej strony budzi wiele kontrowersji i wątpliwości czy naprawdę robi to co obiecuje producent.  Ja chociaż nie uważam, żeby był to przełomowy produkt dla każdego to mam wrażenie, że właśnie odkryłam moje "brakujące ogniwo" w domowej pielęgnacji twarzy.

Żel złuszczający naskórek 


Kiedy kilka tygodni temu usłyszałam o żelu rozpuszczającym naskórek od SUNEW med+ wiedziałam, że muszę go wypróbować. Producent obiecuje, że żel ten złuszczy nam naskórek, ochroni przed powstawaniem przebarwień i zniweluje te już istniejące.  Ma być on alternatywą dla mikrodermabrazji.  A to wszystko bez podrażnienia i zaczerwieniania skóry za 69,90 PLN.


Jak widać obietnic jest wiele, ale to co mnie najbardziej skusiło do jego zakupu to sposób jego działania. Rozpuszczony naskórek ma się dosłownie zrolować pod naszymi rękami zostawiając odświeżoną promienną skórę. 

W składzie nie widzę nic przełomowego. Jest krótki, ale i tak znalazło się kilka nie za fajnych składników takich jak Iodopropynyl Butylcarbamate czy Phenoxyethanol. Mimo to ciekawość zwyciężyła i zamówiłam go online. 

Przyznam, że na początku nie wierzyłam w jego działanie i jako niedowiarek chciałam upewnić się najpierw czy stosując go na inne powierzchnie niż skóra również będzie dawał efekt zrolowanego naskórka. Wzięłam więc porcję żelu i bardzo długo i intensywnie masowałam zlew w łazience 😎. Nic się nie zrolowało. Nie musiałam nawet nakładać rękawiczek, bo najwyraźniej skóra na palcach jest tak gładka, że nie ma co się z niej złuszczać. Pomyślnie przeszedł zatem pierwszy test.



Epidermal dissolving face gel


Przeszłam od razu do nakładania peelingu na suchą skórę i tutaj charakterystyczne kawałki naskórka pojawiły się niemal natychmiast. Polecam jednak nałożyć żel najpierw na całą twarz i odczekać chwilę, żeby produkt mógł zacząć działać. Po kilku sekundach trzeba dość mocno pocierać twarz w różnych kierunkach. 


Tutaj pojawia się pierwszy zarzut, bo produkt ma być super delikatny i nie powodować zaczerwienienia. Sam produkt może i jest, ale sposób jego aplikacji podrażnia jednak trochę skórę. Nie jest to mocne podrażnienie, ale intensywne tarcie nie każdemu musi przypaść do gustu.

Drugim problemem jest słaba wydajność. Żeby uzyskać efekt poślizgu trzeba nałożyć go na twarz w naprawdę w dużej ilości.  Na szczęście tubka jest spora i powinna wystarczyć na długo. Zwłaszcza, że producent zaleca stosowanie go raz na dwa tygodnie.



Sunewmed


Wybaczam mu więc ten brak wydajności, bo jego działanie jest czymś czego brakowało w mojej pielęgnacji. Zgodnie z obietnicą natychmiastowo złuszcza on naskórek, ale na pierwszy rzut oka nie ma dużej różnicy w wyglądzie cery. Twarz może jest lekko rozjaśniona, ale nie łudźcie się, że zniweluje on rozszerzone pory czy nierówności. Nie jest to zatem cudowny produkt, który zachwyci każdego. Nie szalałabym też z porównywaniem go do zabiegu mikrodermabrazji, bo jednak profesjonalny zabieg wykonany w gabinecie daje zazwyczaj zupełnie inny efekt niż zabiegi w domu.


Cała magia widoczna jest dopiero po nałożeniu makijażu. Twarz jest gładziutka, nie ma suchych skórek, makijaż dużo lepiej się nakłada i jest mniej widoczny na twarzy. Oczywiście podobny efekt daje nam peeling enzymatyczny, ale ten produkt jest jakby jego uzupełnieniem. To taki extra krok w pielęgnacji, który wzmacnia efekt wygładzenia skóry. Ja stosuję go zgodnie z zaleceniami producenta co drugi tydzień, ale pomiędzy jego aplikacjami stosuję ulubiony peeling enzymatyczny z AVA, czyli raz w tygodniu wykonuję peeling i jest to na zmianę peeling enzymatyczny lub żel złuszczający SUNEW med.



Polubiłam ten produkt. Dobrze jest stosować go od czasu do czasu lub przed wielkim wyjściem. Nie oczekujcie jednak od niego cudów. Żel powinien sprawdzić się u osób ze skórą tłustą, osób z ŁZS lub problemem z szybko gromadzącym się naskórkiem. Zdecydowanie jest wart wypróbowania, jeżeli macie problem z widocznością makijażu na skórze, ale jeżeli macie aktywny ropny trądzik  to bądźcie ostrożni, bo wraz ze zrolowaną skórą może roznosić bakterie. 
Copyright © 2016 Ekofilka - naturalnie, że kosmetyki , Blogger